"Obmyj się z winy. Zetrzyj z siebie
krew. Może w odbiciu nie zauważysz osoby, którą się stałaś."
Poczuła otępiały ból w okolicy pępka.
Próbowała skupić całą swoją uwagę na odpowiednim miejscu, do którego mogliby
się bezpiecznie przeteleportować, lecz jak na złość wszystko w takim momencie
wydawało się być niewłaściwym wyborem. Nowa Kwatera pomimo
tego, że była jeszcze niedokończona, a zaklęcia zabezpieczające skrajnie
niedopracowane, stała się dla nich ostatnią deską ratunku. Ścisnęła mocniej
dłoń swojego ukochanego oraz przyjaciółki i wyobraziła sobie miejsce, do
którego mieli się przenieść. Poczuła mocniejsze szarpnięcie, lecz w tym
momencie uścisk w jej prawej dłoni zelżał, a następnie zniknął. Przerażona
chciała wrócić, jednak było już za późno. Wir wciągnął ich ciała, po czym we
dwoje wylądowali na podłodze w salonie kwatery. Hermiona nie miała siły wstać.
Targały nią dreszcze, a bezsilność zawładnęła całym jej ciałem. Zostawiła ją.
Biedną, drobną Ginny. Zaszlochała, zakrywając twarz dłońmi. Poczuła po chwili
delikatny ruch po jej lewej, a następnie ciepłą dłoń, która sunęła po jej
ramieniu. Ron przysunął się do niej i wtulił ją do siebie. Nie był pewien co ma
zrobić w tej sytuacji. Tak samo jak Hermiona był zagubiony, zdruzgotany i
przede wszystkim przestraszony. Nieszczęście ciągnęło się za nieszczęściem.
Śmierć Harryego, teraz Ginny... Jeśli coś jej się stanie, nigdy nie będzie mógł
sobie tego darować.
Nagle Hermiona wyrwała się z jego uścisku.
Wstała gwałtownie i chwyciła za pierwszą lepszą rzecz, po czym rzuciła nią o
ścianę, krzycząc najgłośniej jak potrafiła. Wazon roztrzaskał się na drobne
kawałeczki. Woda spływała po śnieżnobiałej ścianie, zostawiając po sobie ciemne
strużki. Kwiaty leżały pomiędzy odłamkami szkła. Samotność. Ból. Nagromadzenie
uczuć sprawiło, że miała ochotę już tylko krzyczeć. Musiała wyładować emocje.
Musiała się tego pozbyć. Samotność. Ból.
Ponownie poczuła za sobą sylwetkę jej
chłopaka. Ron wtulił się w jej plecy, kładąc podbródek na jej ramieniu. Jego
oddech sprawiał, że kosmyki jej włosów podnosiły się i opadały, łaskocząc ją po
twarzy. Jednak to tylko ją rozdrażniło. Odwróciła się do chłopaka. Złączyła
dłonie w pięści i zaczęła uderzać go w klatkę piersiową. Jej drobne piąstki,
nie wywoływały u niego bólu. Jednak ona z każdym uderzeniem czuła się jeszcze
gorzej.
-Okłamałeś mnie!- Wyrzuciła to z siebie.-
Mówiłeś, że on zawsze sobie poradzi. Mówiłeś, że to Harry... Harry! Jak my mamy
cokolwiek teraz zrobić?!
Ponownie jej ciałem targnęły dreszcze. Do
oczu dopłynęły łzy, które rozmazały twarz jej ukochanego. Pomimo tego widziała
jego zakłopotany wyraz twarzy oraz niemożność. Nie potrafił jej pomóc. Ona sama
nie potrafiła sobie pomóc.
-Zostaliśmy. W. Tym. Do. Cholery.Sami!-
Krzyczała i za każdym razem uderzała go w klatkę.
Ron złapał jej piąstki i zamknął je w
swoich wielkich dłoniach. Nagle poczuła się słaba. Zacisnęła wargi. Zamknęła
powieki. Wypuściła z płuc powietrze. Pełen bólu szloch wypełnił główny pokój w
kwaterze. Hermiona opadła w jego ramiona. Głowę położyła na jego ramieniu, a
spływające łzy, moczyły jego koszulkę. Poczuła jego dłoń, która złapała ją za
nogi, po czym uniosła do góry. Otuliła ramionami jego szyję, przyciskając się
do niego jak najmocniej. Potrzebowała ciepła. Potrzebowała kogoś, kto ją
zrozumie, pocieszy. Tak bardzo się bała. Przyszłość... stała się niepewna. Jej
życie stało się niepewne. Spojrzała na twarz Rona i przyjrzała mu się bliżej.
Nos i policzki pokrywały piegi, które idealnie komponowały się rudą czupryną
włosów, które mokre przez deszcz, przyklejały się do jego skóry. Co jeśli to
ostatni raz, kiedy go widzi? Ta myśl sprawiła, że jej żołądek podskoczył
fikołka, a w jej serce wbiła się ogromna igła. Zamknęła oczy i ponownie wtuliła
się w jego ramię. Nie może tak myśleć. On będzie żył. Ona będzie żyła. Wszyscy
będą żyli.
-Ron...-wyszeptała, gdy przeszedł przez
próg jednego z pokoi. Ułożył ją na łóżku i przykrył kocem. Przysiadł obok niej
i spojrzał na nią z czułością. Kciukiem pogładził ją po policzku, wycierając
zaschnięte łzy.-Co... co jeśli Ginny też...
-Ona żyje Hermiono- przerwał jej
szybko.-Może nie wygląda na silną, ale wiesz jaka ona jest... na pewno sobie
poradzi. Za nim się obejrzymy będzie tutaj z nami cała i zdrowa.
Posłał jej smutny uśmiech, na który ona
odpowiedziała skinieniem głowy. Westchnęła i zamknęła powieki. Czuła, że
zmęczenie organizmu przezwycięży obawę i strach. Wiedziała, że nie będzie to
spokojna noc, jednak musiała choć przez moment wypocząć.
-Śpij- wyszeptał, po czym złożył na jej
czole delikatny pocałunek.- Zajmę się wszystkim. Obiecuję.
Poprawił jej włosy, po czym wstał z łóżka.
Sprężyny powróciły do pierwotnego stanu, sprawiając, że Hermiona lekko drgnęła.
Delikatny zgrzyt nienaoliwionych drzwi, oznajmił, że została sama. Cisza, która
ją otaczała stała się przytłaczająca i męcząca. W jej głowie widniały tylko
obrazy walki. W uszach brzęczało od krzyków umierających. Czuła jak po jej
dłoniach płynie krew, zabitych przez nią osób. Nigdy nie myślała, że będzie
musiała posunąć się, aż tak daleko. Zabić. Zrobiło jej się niedobrze. Szybko
wydostała się spod koca, po czym skierowała się do drzwi po lewej stronie
dwuosobowego łóżka z czarnym, zniszczonym baldachimem. Łazienka mieściła w
sobie malutką umywalkę z pustym pojemnikiem na mydło, toaletę oraz prysznic, z
urwanymi drzwiczkami. Lustro nad umywalką wisiało zakurzone i brudne. Widziała
w nim swoje rozmyte odbicie, jednak cieszyła się, że nie musiała się oglądać w
takim stanie. Załamana. Przerażona. Bez jakiejkolwiek kontroli nad sytuacją.
Odkręciła kurek, nastawiając na ciepłą wodę, która jednak nie poleciała.
Przysunęła dłonie pod strumień wody, napełniając je. Zamknęła na chwilę
powieki, a gdy ponownie je otworzyła, woda, która zgromadziła się w jej rękach,
przybrała czerwony kolor. Szybko wypuściła ją z dłoni. Bez zastanowienia
zaczęła szorować dłoń o dłoń, próbując pozbyć się tego uczucia. Zabiła. Zabiła.
Zabiła. Jej myśli szalały. Jej serce biło jak opętane. A ona nadal miała
świadomość, że jej dłonie pokrywa krew. Zaszlochała głośno, zaciskając ręce na
końcach umywalki, aż pobielały jej knykcie.
-To nie jest prawdą...- powtarzała sobie.-
To nie jest prawdą.
Sięgnęła do pojemnika, próbując wydobyć z
niego chociaż kropelkę mydła, jednak jak na złość nic nie poleciało. Odsunęła
trzęsące się mocno dłonie. Nogi ugięły się pod nią. Chłód podłogi otoczył całe
jej ciało. Zbliżyła kolana do siebie, opuszczając na nie swój podbródek.
Zamknęła powieki, czując, że łzy ponownie napływają do jej oczu. W pustce jaką
czuła, ból łączył się z nienawiścią do siebie, do Voldemorta, do Harryego, do
całego przeklętego świata. W uszach jej brzęczało. W brzuchu czuła nieprzyjemne
wiercenie, a w przełyku gule. Przed oczami widziała twarz.... swojej pierwszej
ofiary. Puste, otwarte oczy wpatrujące się w nią. Sine wargi. I krew...
wszędzie szkarłatna krew, której rdzawy zapach, łączył się z jej poczuciem
winy. Wtuliła się w siebie mocniej, wydając głośniejszy szloch, który odbił się
echem w pomieszczeniu. Zagłuszyła go jedynie płynąca z kranu woda, która
uderzała o porcelanową umywalkę, po czym spływała wprost do ciemnych i
okropnych kanałów. Parsknęła pod nosem zdając sobie sprawę, że jej dusza jest
tak samo odrażająca jak te kanały.
***
Gdy tylko się przebudził, poczuł pulsujący
ból, który sięgał jego skroni. Podniósł dłoń, chcąc rozmasować obolałe miejsce,
lecz przeszkodził mu w tym kawałek metalu ciążący na jego nadgarstku. Spojrzał
ze zdziwieniem na bransoletę, która okalała jego skórę i szarpnął za nią mocno.
Szorstka powierzchnia podrażniła jego ciało, z którego już po chwili polała się
krew. Zaprzestał próby zdjęcia ustrojstwa , jednak jego myśli wciąż szukały
sposobu. Oparł głowę o kamienne bloki, z pomiędzy których wyrastał mech. W
powietrzu czuć było wilgoć, która sprawiała, że chłopakowi cały czas chciało
się kaszleć. Gdy tylko to się zdarzyło, czuł jak jego płuca płoną, a całe ciało
drży z wysiłku, który musiał wykonać. Nigdy jeszcze nie był tak słaby. Nigdy
jeszcze nie czuł się taki bezsilny. Czuł się... pusty. Śmierć najbliższego
przyjaciela, wspaniałego brata i kopana do żartów, sprawiły, że odechciało mu
się żyć. Nagle usłyszał jęk. Zmrużył powieki. W ciemności dojrzał kształt,
znajdujący się po drugiej części celi. Nie był sam. Nieznajomy przebudził się
najprawdopodobniej przed momentem i zaczął również szarpać za łańcuchy.
-To na marne.
Zastygł, gdy usłyszał jego głos. Przez
moment najwyraźniej spierał się w sobie, lecz później zaprzestał starań i
również opadł bez sił.
-Nie mogłem trafić lepiej...
George usłyszał znienawidzony w czasach
szkolnych głos nauczyciela. Severus Snape, przestrach całego Hogwartu...Teraz
jego kompan w celi. Gdyby tylko miał siłę, pewnie śmiałby się z niedorzeczności
tej sytuacji. Mężczyzna przed nim nie miał jednak w sobie ani krztyny
wesołości. Jego ruchy były nerwowe. Ciało trzęsło się w dziwnych spazmach, a z
ust co po chwilę wydobywał się jęk bólu.
-Czy wszystko w porządku?-Spytał, gdy
gwałtownie złapał się za przedramię.
Snape fuknął pod nosem i spojrzał na niego
przenikliwymi oczami. Rudzielec widział gniew, może nawet i furię, która wrzała
w nauczycielu.
-Oczywiście, że nic nie jest w
porządku!-Odwarknął mu.-Nie powinno mnie tu być, powinienem być martwy!
George spojrzał na mężczyznę, marszcząc
czoło. Kompletnie nie rozumiał jego wybuchu. Jednak mężczyzna zapalił w nim
iskierkę złości, która z chwili na chwilę coraz bardziej pochłaniała jego umysł.
-Powinieneś się cieszyć, że żyjesz...
niektórzy nie mieli tyle szczęścia.-Odpowiedział chłodno.
Severus skwitował jego wypowiedź krótkim
śmiechem.
-Od kiedy przeszliśmy na ty panie
Weasley?-Spytał, cały czas ściskając dłoń na przedramieniu. Zacisnął usta i
wysyczał.-Jesteś zbyt młody żeby cokolwiek zrozumieć. Myślisz, że śmierć brata
sprawiła ci prawdziwy ból? Gdybyś postawił się na moim miejscu...
Przerwał i ponownie zaśmiał się bez krzty
wesołości.
-A zresztą... po co ja ci to mówię. I tak
za niedługo dołączysz do swojego braciszka, a ja... ja nadal będę żył. Czy to
dopiero nie ironia?
George złączył dłonie w pięści i spojrzał
na mężczyznę pełnym nienawiści wzrokiem. Jak on mógł?! Chociaż... czego mógł
się spodziewać. Snape nigdy się nie zmieni. Zawsze będzie cholerykiem z lochów,
którego głównym celem jest zniszczenie radości wszystkim dookoła. Pomimo tego,
że George nie raz widział w tym mężczyźnie coś, co pozwalało mu uwierzyć, że
nosi tylko i wyłącznie maskę. Jednak dziś... granica została przekroczona.
Dotknął on bowiem najbardziej bolesnego wspomnienia. Łzy napłynęły do jego
oczu. Pragnął zapłakać. Wydobyć z siebie ogromny ból, który nie pozwalał mu
nawet zamknąć oczu, bowiem gdy tylko to robił widział jego twarz. Łzy jednak
jak na złość nie spływały z jego oczu. Nie pocierał ich. Chciał czuć
nieprzyjemne mrowienie oraz bolesną gulę, która rosła w jego gardle. Chociaż w
taki sposób mógł okazać żałobę po swoim bracie. W taki sposób mógł się pożegnać.
***
Szedł tuż za swoimi rodzicami. Delikatne,
lecz stanowcze kroki matki oraz pełne autorytetu kroki ojca,
rozbrzmiewały w korytarzu, mieszając się z głośnymi uderzeniami jego serca. Był
przerażony. Nie spodziewał się, że sprawy potoczą się w ten sposób. Pomimo
tego, że stał po stronie Czarnego Pana, nie czuł radości, mocy, ani potęgi.
Obraz zwycięstwa, który przychodził mu do głowy był skąpany w krwi. Krwi
niewinnych ludzi, którzy bronili szkoły. Przed oczami ciągle widział ludzi,
którzy ginęli od zaklęć śmierciożereców. Czuł się winny ich śmieci, chociaż
żadne z jego zaklęć nikogo nie dotknęło. Wyrzuty sumienia rosły w nim, z każdym
krokiem. Potęgowało to bolesne pieczenia na przedramieniu. Voldemort był
szczęśliwy..., aż za bardzo szczęśliwy. Draco wiedział, że pomimo wygranej nad
szkołą ich przywódca nie osiądzie na laurach. Dla niego to za mało. Rozpoczną
się kolejne misje, a on będzie musiał w końcu kogoś zabić. To tylko kwestia
czasu. Brak jego ojca chrzestnego dodatkowo utrudniał jego pozycję. Severus
bowiem dzięki nieciekawej opinii i okropnych plotek, które krążyły wokół jego
osoby, stał dość blisko osoby Czarnego Pana. Zawsze umiał w delikatny sposób
wyperswadować poważne misje, która miał mu zlecić. A teraz... został zdany
tylko na siebie.
Drzwi do Wielkiej Sali otworzyły się z
hukiem. W środku znajdowali się już prawie wszyscy. Draco rozejrzał się
dookoła. Ze ścian zniknęły flagi domów. Z sufitu pozbyto się świec, a zazwyczaj
pogodne niebo zastąpiły czarne, burzowe chmury. Pomieszczenie było
przyciemnione. Jedynymi źródłami światła były pochodnie zawieszone na ścianach.
Na miejscu, gdzie kiedyś znajdował się stół nauczycielski, teraz znajdował się
ogromny tron, wykonany z czarnego drewna. Zasiadał na nim nie kto inny jak sam
Lord Voldemort, a w jego nogach wiła się Nagini*. Lucjusz ustawił się po lewej
stronie tronu, zostawiając rodzinę w tłumie śmierciożerców. Czarny Pan powstał.
Rozmowy ucichły, a w powietrzu dało się odczuć nieprzyjemne napięcie, które
sprawiało, że u zgromadzonych serca zabiły mocniej.
-Dopiero teraz...wszystko zacznie się od
nowa! To nasz czas, nasza era! Już za niedługo ruszymy dalej, lecz teraz
powinniśmy zapewnić młodym umysłom lepsze wykształcenie. Nie uważacie?!
Krzyki aprobaty rozniosły się po sali.
Draco spojrzał na matkę, która jednak zlekceważyła go. Jej kamienna twarz
skierowana była w stronę podestu, a oczy ciągle wodziły za Czarnym Panem.
Strach był potężniejszy niż wszystko. Rozumiał to. Nie miał jej tego za złe.
-Tą kwestię przedyskutuję jednak z
wewnętrznym kręgiem.-Ponownie zasiadł na tronie, a Nagini owinęła się wokół
jego stopy.-Wyniki naszych obrad podam na wieczornej naradzie, na której
również zaproponuję kilka wycieczek.
Wielu śmierciożerów ożywiło się na
ostatnie słowa. Najwyraźniej nie mieli dość przelewu krwi, a ich mordercze
zapędy nie zostały jeszcze zaspokojone. Wszyscy niezaproszeni na drugą część
spotkania odeszli bez większych problemów z Wielkiej Sali. Draco odwrócił się w
stronę ojca, który pobladł straszliwie. Tuż przy nim stał Czarny Pan, a jego
wężowe oczy spoglądały na mężczyznę przenikliwie. Draco odwrócił wzrok.
Legitymacja w wykonaniu Voldemorta nie była delikatna. On nie bawił się w proszenie,
wkraczał do umysłu, burząc wszystkie bariery i zabierając garściami wszystko co
go interesowało.
***
Poczuła jak ktoś wyrywa ją z uścisku
przyjaciółki. Silne męskie ramiona złapały ją i uderzyły jej ciałem o ziemię.
Poczuła jak zapiera jej dech w piersiach. Łapczywie łapała ponownie powietrze,w
którym wyczuła zapach swojej własnej krwi. Miała zawroty głowy, a jej czaszka
pulsowała od okropnego bólu. Resztkami sił spojrzała na swojego oprawcę,
którego ciemne oczy wpatrywały się w nią z niemałą satysfakcją. Przez jego
twarz ciągnęła się świeża rana, z której ciekła krew. Mężczyzna będący w szale
bitewnym jednak nie zwracał na nią uwagi. Zapewne również nie czuł bólu.
Pochylił się nad nią, a czubek jego różdżki wbił się w jej gardło. Wykrzywił
usta w uśmiechu satysfakcji.
-Nie bój się maleństwo...-Jego głos był
zachrypnięty, a odór który wydobywał się z jego ust, sprawił, że Ginny
odwróciła twarz w bok.- Spójrz na mnie.
Wbił swoje palce w jej podbródek i
boleśnie przekręcił jej twarz w swoją stronę. Usilnie starała się wyrwać z jego
uścisku, jednak mężczyzna był o wiele silniejszy. Szukała w tłumie najbliższych,
którzy mogli by jej pomóc, lecz nikogo nie mogła dostrzec. Czyżby wszyscy
zdążyli się aportować?
-Zostałaś sama...-powiedział, jakby na
potwierdzenie jej myśli.-Już nikt ci nie pomoże... nikt.
Rookwood przejechał różdżką po jej szyi.
Kierował ją coraz niżej, cały czas spoglądając w oczy swojej przyszłej ofiary.
Znalazł w nich strach, który jeszcze bardziej zmotywował go do dalszych działań.
-A może jeszcze cię nie
zabiję...-Zastanawiał się głośno.-Będziesz moją maleńką zabawką, która będzie
słuchała wszystkiego co każe jej robić. Spodobałoby ci się to?
Spytał, a jego dłoń powędrowała w stronę
jej policzka, po którym przejechał delikatnie. Ginny zadrżała ze strachu.
Wolałaby umrzeć, niż zdać się na łaskę tego bydlaka. Mężczyzna dotarł palcem do
jej ust i przjechał po nich, a w jego oczach pojawiły się iskierki zadowolenia.
Ginny wykorzystała moment. Otworzyła usta i wgryzła się w jeden z palców
mężczyzny. Rookwood zawył z bólu, łapiąc się za dłoń, z której trysnęła krew.
Ginny uderzyła go kolanem w brzuch, po czym sprawnie wywinęła się spod jego
ciężaru. Gdy wstała, rozejrzała się dookoła. Nie miała gdzie uciec. Wszędzie
latały śmiertelne zaklęcia. Na murach szkoły natomiast zorganizowały się już
wojska Voldemorta. To był już koniec. Krzyknęła nagle z bólu. Poczuła ugodzenie
w plecy oraz głośny okrzyk Crucio. Trzęsła się w
niewyobrażalnym bólu, który sprawiał, że nie pragnęła niczego innego niż tylko
śmierci. Każda kończyna jej ciała pulsowała tępo, jakby ktoś miażdżył i ciął je
jednocześnie. Najgorszym ból jednak rozniósł się po jej czaszce. Słyszała
triumfalny śmiech Rookwooda. Była przygotowana na śmierć. Wiedziała bowiem, że
mężczyzna nie był skory do ułaskawienia swoich ofiar. Modliła się już tylko o
szybki koniec.
Nagle jednak wszystko zniknęło. Obawiała otworzyć
się oczu. Nie chciała widzieć morderczego wyrazu twarzy mężczyzny, ani
zielonego płomienia, którym zapewne w nią ugodzi. Jednak tak się nie stało.
Zamiast tego, poczuła jak ktoś łapie ją za rękę. Poczuła nieprzyjemne ukłucie w
pępku i zanim straciła przytomność, zauważyła twarz kobiety. Miała piękne
czarne włosy, które okalały bladą twarzy, wykrzywioną w strachu. Jej zielone
oczy spoglądały na nią z obawą oraz nadzieją. Później jej obraz zalał się już
tylko w czarną plamę. Nastała ciemność...
*Nagini została ostatnim horkruksem
Do Waszych rąk trafia pierwszy rozdział,
jak wrażenia? Jak na razie poznajemy bliżej głównych bohaterów, którzy zaleźli
się w dość nieciekawej sytuacji. Nikt nie mówił, że będzie kolorowo! Jeśli
jeszcze nie zerknęliście do zakładki <Bohaterowie> to
teraz jest na to czas. Chcę jeszcze podziękować za komentarze pod prologiem.
Cieszę się, że niektórzy moi dawni czytelnicy zawitali tutaj! Chcę
powitać również tych nowych, mam nadzieję, że przekonacie się do mojego stylu :
)